Czterdzieści lat minęło, jak jeden dzień!

Piotr Polański

Długo zastanawiałem się nad tytułem wpisu. Na początku miał brzmieć chwytliwie: “Bójcie się chamy do drugiej ligi wracamy!” – rzeczywiście, po wielu latach ponownie zagrałem w drugiej lidze, a później “Bo nasze jest mistrzostwo, potęga i chwała na wieki!” – pierwsze miejsce to zawsze mistrz, niezależnie od tego, jakiej rangi są zawody :). Nie wystarczyło mi jednak odwagi, aby użyć hasła rodem z trybun stadionów piłki kopanej – po prostu chciałem uniknąć jakichkolwiek skojarzeń ze środowiskiem kibicowskim, a piłki nożnej w szczególności. Tytuł jest tak zwanym nagłówkiem H1, gdzie roboty Googla szukają w pierwszej kolejności, i łatwo się załapać na jakiś skrót myślowy sztucznej inteligencji z Montain View. A drobne zapożyczenie z serialu “Czterdziestolatek” jest w porządku, pod względem SEO, i super ilustruje treść wpisu.
Niestety większą część życia przesiedziałem za biurkiem, ale zawsze ciągnęło mnie do aktywności fizycznej,  i to w zasadzie wyłącznie w formie rywalizacyjnej. Tak już mam. Uważam, że jak pojawiasz się na boisku, korcie, torze czy hali, to po to, żeby grać na punkty i wygrywać, bo taka jest istota sportu. Szukasz rekreacji, bierz psa na spacer do parku lub rower i do lasu. Jak wychodzisz na “plac” to musisz myśleć wyłącznie o wyniku, i co ważniejsze o zwycięstwie.
Różnie z tymi wygranymi bywało. Trafiałem na zawody, czy turnieje słabo przygotowany fizycznie, i co ciekawe mentalnie, przegrywałem wszystko, co było do przegrania, czasem w stylu, o którym nie należy pamiętać. Nawet mój powrót do drugiej ligi tenisa stołowego  okazał się katastrofą w zakresie meczowych statystyk. Oczywiście ciężko po tym chorowałem, bo nie należę do ludzi, którzy pojadą pięćset kilometrów na turniej typu Family Cup, przegrają dwa, gwarantowane w ramach opłaty wpisowej mecze i wracają zadowoleni, publikując  zdjęcia na facebooku czy instagramie. Oczywiście podpisane: 'vamos”, „siła” czy „profi”, co ma gwarantować aplauz i zazdrość wśród  niezorientowanych znajomych.
Wniosek jaki z tego wyciągnąłem był taki,  że moje oczekiwania nie były realistyczne. Jest bardzo trudno  wygrywać nawet amatorskie turnieje, przychodząc “z ulicy”. Niezależnie od tego jak grało się 15 czy 20 lat wcześniej, i jaką się ma smykałkę.
Długo też nie mogłem się zdecydować w jakim sporcie chce rywalizować. Przerobiłem: kolarstwo, tenis stołowy, squash, tenis ziemny, racketlon a nawet taki dziwoląg jak Pickleball. W końcu stanęło na tenisie ziemnym.
Ale, żeby nie było defetyzmu, idziemy do jasnej strony. Jak ktoś zada odwieczne sportowe pytanie: Mówisz, że grasz, a masz co do gabloty włożyć? Odpowiadam: Oczywiście! Chroni mnie cyfra i gablota! Uzbierała się przez ostatnie parę lat, całkiem pokaźna. Byłaby nawet bardziej okazała, tylko że z powodu wzorowania się na profesjonalnym sporcie, w tenisie,  często nie przyznają nagród za trzecie miejsce, nie pozwalając nawet na rozegranie meczu o miejsca 3-4. Ewentualnie, jak organizator jest miły, przegrani z półfinałów mogą liczyć na pamiątkowy medal lub voucher do lokalnego baru ;).
Zresztą mam nie tylko puchary. Są też nagrody za osiągnięcia około-sportowe: maskotka Roger Federer za działalność organizacyjną (transmisje on-line z amatorskich imprez) i słonik “Dla tych, którzy pomagają słabszym”. Ze słonika, jestem szczególnie dumny, ponieważ w sportach rakietowych panuje wyjątkowa komercja, i szansa, że dostaniesz jakiekolwiek wsparcie bezinteresownie, jest bliska zeru. Co więcej, kasę, szczególnie w tenisie ziemnym, chcą zarabiać ludzie, którzy sami ledwie potrafią trzymać rakietę i co gorsza dość często im się to w jakiś sposób udaje. No ale co zrobić, jest popyt, jest podaż – prawa rynku. A ja się cieszę, że jestem jednym z wyjątków.
Ciekawy jest też moim zdaniem, jeszcze jeden wątek. Generalnie w społeczności sportów odbijanych, działa stare anglosaskie powiedzonko: “The older Iam the better I was”, czyli teraz to gram mało albo słabo, ale kiedyś to grałem ciągle i byłem gigantem stadionów. Pomijając ile jest w tym prawdy, ja mam dokładnie odwrotnie. Jako dzieciak (taki prawdziwy dzieciak – w kategorii kadet i junior młodszy) coś ugrałem, później było biurko i sofa. W najlepszym razie dojazd na rowerze do firmy. Największe moje sukcesy, przynajmniej ilościowo, przyszły dobrze po czterdziestce. Sportowo te wygrane sprzed wielu lat znaczą więcej, ale liczby w statystykach pokazują że ostatnie, załóżmy, dziesięć lat, to najlepszy okres mojego sportowego życia.
I na koniec jeszcze jeden aspekt. Kilka tematów wcześniej, pisałem o klątwie Krzysia, odnośnie zajmowanych przez niego drugich miejsc. Musiał długo czekać, zanim coś wygrał. Okazuje się, że jego “tak długo” to jest nic. Jak można zobaczyć poniżej, wszystkie, poza jednym, puchary i statuetki są za miejsca dwa i trzy. Obok jest też zdjęcie dyplomu z 1985 roku, za zwycięstwo w miejskiej edycji Spartakiady Młodzieży. Później jeżeli już trafiłem na pudło, to na miejsca dla “mniej przegranych”. Aż do teraz. Z pomocą mojej mikstowej partnerki, wracam na najwyższy stopień podium – ten dla zwycięzców. Szkoda tylko, że musiało upłynąć czterdzieści lat. Ale na pewno, i chyba na szczęście, nie mogę powiedzieć, że był to jeden dzień.

piotr polanski

piotr polanski

piotr polanskipiotr polanski

piotr polanski
SAMSUNG CSC

piotr polanski

piotr polanski

piotr polanski piotr polanski

piotr polanski

Piotr Polański

piotr polanski